środa, 15 sierpnia 2012

Smażona ryba, czyli niezwykłe spotkania mazurskie

Ja uże doma, a moja droga siostra jeszcze tam. Tam, czyli na Mazurach.
Z niecierpliwością czekam na jej powrót i szerszą relację z pobytu, bo już to co usłyszałam przez telefon wydaje się być warte przynajmniej kilku wpisów na blogu. No ale nie uprzedzajmy faktów.

A oto moja psia historyjka mazurska, choć tym razem nie o Reji, która pozostała pod czułą opieką moich rodziców:

Środa, jacht w Węgorzewie, a w piątek trzeba być w Piaskach na Bełdanach. Prognoza nie zachęcała do wypłynięcia, ale żeglarstwo, to nie turystyka autokarowa i nikt nie obiecywał, że będzie cały czas miło. Zarefowaliśmy nasz jachcik i w drogę. Poszło lepiej niż myślałam, bo choć ostro, deszczowo i wietrznie, to jednak jednym halsem udało się szybko skoczyć spory kawałek i w godzinach obiadowych byliśmy w starym kanale. Po jałowej dyskusji na temat dalszej trasy, przycupnęliśmy na obiad przy wyjściu na Niegocin. Już przy pierwszym kęsie dosiadł się do naszego stolika  szpakowaty jegomość - właściciel wielkiego plecaka i czarnego jak smoła psiaka. Pies też....miał plecak. Na wygodnej uprzęży zamocowane miał dwie sakwy, w których niósł 3 kg różności. Oryginalni podróżnicy okazali się być Włochami, choć po włosku brzmiało tylko imię psa - Dino. Jego pan przedstawił się wdzięcznym imieniem Waldek. Waldek z Dino przez miesiąc przemierzali na piechotę Mazury i właśnie zmierzali w kierunku Jeziora Dobskiego, a w swoich plecakach mieli wszystko, co potrzebne do podróży dla człowieka i psa.....   


Jeszcze długo po oddaniu cum widziałam na brzegu tę oryginalną parę i żałowałam, że ja się spieszę na południe, a oni idą na północ. A nuż Dino okazałby się równie dobrym żeglarzem, co piechurem?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz