niedziela, 26 sierpnia 2012

Posłuszeństwo i dorastanie

Reja potrafi już usiąść, a także podać łapę, przychodzi na przywołanie, zna komendę fe. Jednak uznałyśmy, że byłoby dobrze zrobić z nią kurs podstawowego posłuszeństwa. Przy tej okazji Adelka powtórzy sobie materiał z tego zakresu. Ćwiczenia rozpoczęłyśmy dzisiaj, niestety nie mam jeszcze zdjęć.
Po powrocie Adelci z Mazur okazało się, że sporo zmieniło się we wzajemnych stosunkach dziewczyn. Reja podrosła i Adka nie widzi już dalej powodów, dla których ma skrywać swoją zazdrość. Dopóki Reja nie podchodzi za blisko Adka udaje obojętność, kiedy tamta zaciekawiona zbliży się zanadto Adka wyraźnie daje znać, że sobie tego nie życzy i pokazuje zęby. Mam nadzieję, że wspólne ćwiczenia dobrze im zrobią. Nie muszą się przecież kochać, ale dobrze by było gdyby się przynajmniej tolerowały...

Skończyłam pół roku

sobota, 25 sierpnia 2012

My home is my castle?

Przed zakupem malamuta udałam się na rekonesans po lokalnych sklepach w poszukiwaniu budy. Zajrzałam również na allegro i......zdjęła mnie groza. Porządne budy dla psów dużych kosztowały od 500 do 1000 zł. Zastanawiam się, czy to tylko warszawska specyfika rynku, czy trend ogólnopolski? 
Na taki wydatek nie byłam przygotowana i efekt był taki, że przyjechał szczeniak, a kojec był niegotowy. Reja bardzo szybko zaczęła traktować teren domu i ogrodu jako jedno wielkie terytorium do zabawy. Błyskawicznie dokonała również włamu na tereny sąsiadów....
Ostatecznie po kilku miesiącach udało mi się "zorganizować" budę w wymianie barterowej. Zabejcowałam ją, przybiłam papę na dachu i postawiłam w osłoniętym miejscu na podmurówce. Pies jednak potraktował moje wysiłki z pogardą. Spać w budzie nie chce i używa jej tylko jako kolejnego elementu do obgryzania. Czy uda mi się naprawić ten błąd wychowawczy, czy czeka mnie zabłocony przedpokój po jesiennych i zimowych harcach, tego dowiem się już niedługo...


środa, 22 sierpnia 2012

Mazurskie wyprawy już za nami. Po powrocie wita nas szara rzeczywistość, dla mnie szpitalna rzeczywistość. W prawdzie czeka mnie tylko krótki pobyt w szpitalu, ale pozwolę sobie w jego trakcie trochę powspominać.
Frisbee...
Od szczeniaka Adelka kocha latający krążek. Kiedy była mała praktykowaliśmy przeciąganie gumowym talerzem, żeby nie obciążyć stawów. Być może dlatego Adka do dziś ma mocny chwyt i niszczy dysk za dyskiem. Na nowe latające talerzyki idą u nas spore sumki. Dyski przeznaczone dla ludzi nie nadają się do niczego, bo pękają i stają się ostre na krawędziach. Dyski dla psów, które mają mocny chwyt nie nadają się dla nas bo są za ciężkie. Najlepsze, moim zdaniem są talerzyki Hero Air, do rzutów, bo dla nas ich wytrzymałość jest zdecydowanie za niska.
I tu dochodzimy do Mazur... Tym razem, z powodu awarii, nie mieszkaliśmy u siebie w domu tylko w domu naszych znajomych - sąsiadów. Okazało się, że w szafce na werandzie mają stare zabawki: wiaderka, grabki, huśtawki itp. a razem z nimi schowane było tam frisbee. Stare i wyblakłe, ale jakże wytrzymałe i dobrze latające, cud po prostu. Niestety nie było na tyle mocne, żebyśmy mogły je oddać w stanie nie pogorszonym, ale mając nadzieję, że gospodarze znajdą w sobie na tyle wyrozumiałości, aby darować nam ten wybryk, przystąpiłyśmy z Adką do zabawy







Wiele dałabym za to, żeby dowiedzieć się z jakiego plastiku zostało wykonane. Byłabym chyba gotowa wykonać projekt i zamówić gdzieś w fabryce całą serię tego... Albo przynajmniej chciałabym dowiedzieć się, gdzie moi znajomi kupili to cudo. Na pewno postaram się coś ustalić w tej kwestii. Latało świetnie i sporo wytrzymywało, jeśli chodzi o Adelkę...










Ups...








niedziela, 19 sierpnia 2012

U Biegnącego Wilka

Już w domu, po dwóch tygodniach spędzonych w niezwykłym miejscu, najdzikszym zakątku Mazur, w Lasach Skaliskich. O Zabroście Wielkim, w którym zatrzymujemy się, kiedy tu przyjeżdżamy opowiem innym razem, teraz trochę o ciekawym miejscu i człowieku, którego tam spotkałyśmy.
Po drugiej stronie lasu znajduje się położona na jego skraju wieś Ściborki. To tu swój mały kawałek nieba znalazł Biegnący Wilk ze swoją rodziną oraz sporą grupą psów zaprzęgowych. Człowiek-wizjoner z niesłabnącą pasją realizujący swoje marzenie o wyprawach na północ z grupą psów w zaprzęgu. Słuchy o stworzonej przez niego Republice Ściborskiej docierały do nas od lat, jednak dopiero teraz miałam przyjemność poznać dalekiego sąsiada. Ten doświadczony maszer pokochał tutejszą przyrodę do tego stopnia, że postanowił tu osiąść. Z dużym smakiem odrestaurował stare mazurskie gospodarstwo, którego serce stanowi doskonale zachowany drewniany dom. W budynkach gospodarczych można podziwiać kilka wystaw tematycznych urządzonych na kształt muzeum. To tu poznajemy pasje mieszkańców Republiki Ściborskiej - wyprawy psich zaprzęgów (sprzęt i liczne fotografie), zbiory dotyczące Indian Ameryki Północnej oraz wystawę poświęconą Marii Rodziewiczównie. Mi, poza tematyką związaną z psami zaprzęgowymi, spodobało się bardzo otoczenie samego gospodarstwa położonego na skraju Lasów Skaliskich i Gór Klewińskich oraz sposób jego wkomponowania w otoczenie - tak charakterystyczny dla tego rejonu. Bo wspomnieć trzeba, że oprócz niezwykłej przyrody okolica posiada też niezwykłą architekturę, w większości zachowaną z początku XX wieku, albo wcześniejszą. Czyni to tutejszy krajobraz niezwykle oryginalnym. Miejsca tego rodzaju chyba zawsze przyciągały niezwykłe i ciekawe postacie, najczęściej na tym zyskując. Nie pierwszy raz przekonałam się o tym na tym terenie.
Myślę, że nie raz jeszcze wspomnę o tej postaci na blogu, ponieważ łączy nas kilka wspólnych tematów: psy zaprzęgowe, nieodkryte rejony Mazur itp.
Republice Ściborskiej życzymy powodzenia i wytrwałości w niełatwej misji ocalenia najdzikszego obszaru Mazur, gdzie słychać wycie wilków, można spotkać rysia, łosie, a na niebie wypatrzyć sylwetkę szybującego orła bielika.
Przyjeżdżam w ten rejon od lat, zwykle są to kilkudniowe wypady, jednak spotkanie z surową i niezwykłą tutejszą przyrodą zawsze wywiera na mnie bardzo silne wrażenie, które pozostaje żywe jeszcze przez wiele miesięcy po powrocie.


A tak prezentuje się Adelka wypoczywająca na ganku Mazurskiej Chałupy.






środa, 15 sierpnia 2012

Smażona ryba, czyli niezwykłe spotkania mazurskie

Ja uże doma, a moja droga siostra jeszcze tam. Tam, czyli na Mazurach.
Z niecierpliwością czekam na jej powrót i szerszą relację z pobytu, bo już to co usłyszałam przez telefon wydaje się być warte przynajmniej kilku wpisów na blogu. No ale nie uprzedzajmy faktów.

A oto moja psia historyjka mazurska, choć tym razem nie o Reji, która pozostała pod czułą opieką moich rodziców:

Środa, jacht w Węgorzewie, a w piątek trzeba być w Piaskach na Bełdanach. Prognoza nie zachęcała do wypłynięcia, ale żeglarstwo, to nie turystyka autokarowa i nikt nie obiecywał, że będzie cały czas miło. Zarefowaliśmy nasz jachcik i w drogę. Poszło lepiej niż myślałam, bo choć ostro, deszczowo i wietrznie, to jednak jednym halsem udało się szybko skoczyć spory kawałek i w godzinach obiadowych byliśmy w starym kanale. Po jałowej dyskusji na temat dalszej trasy, przycupnęliśmy na obiad przy wyjściu na Niegocin. Już przy pierwszym kęsie dosiadł się do naszego stolika  szpakowaty jegomość - właściciel wielkiego plecaka i czarnego jak smoła psiaka. Pies też....miał plecak. Na wygodnej uprzęży zamocowane miał dwie sakwy, w których niósł 3 kg różności. Oryginalni podróżnicy okazali się być Włochami, choć po włosku brzmiało tylko imię psa - Dino. Jego pan przedstawił się wdzięcznym imieniem Waldek. Waldek z Dino przez miesiąc przemierzali na piechotę Mazury i właśnie zmierzali w kierunku Jeziora Dobskiego, a w swoich plecakach mieli wszystko, co potrzebne do podróży dla człowieka i psa.....   


Jeszcze długo po oddaniu cum widziałam na brzegu tę oryginalną parę i żałowałam, że ja się spieszę na południe, a oni idą na północ. A nuż Dino okazałby się równie dobrym żeglarzem, co piechurem?